
Środkowy obrońca Lechii Gdańsk, Michał Nalepa, jest w PKO Ekstraklasie czołowym zawodnikiem na swojej pozycji. 28-latek do Trójmiasta trafił w 2017 roku, a wcześniej grał między innymi w Wiśle Kraków pod skrzydłami Franciszka Smudy, ale również poza Polską, w węgierskim Ferencvárosi. Jak szczegółowo wyglądała jego kariera?
Pamiętasz, w jaki sposób rozpoczynałeś przygodę z piłką nożną? Podobno duży wpływ miał na to starszy brat.
Kiedy byłem młody, to głównym zajęciem na ogół nie było siedzenie w domu, a wręcz odwrotnie. Graliśmy z kolegami praktycznie we wszystko. Dominującymi dyscyplinami były piłka nożna i hokej na lodzie. Futbol to oczywiście lato, natomiast, kiedy przychodziła zima – królował hokej. Z bratem to prawda. Jest ode mnie pięć lat starszy i wtedy chodziłem za nim jak cień. On szedł trenować siatkówkę, to ja też. Zapisał się na hokej, to i ja to zrobiłem. Aż w końcu poszedłem z nim na trening piłkarski do Unii Oświęcim. Na zajęcia mieliśmy pieszo jakieś 5 minut, więc bardzo szybko mogliśmy tam dotrzeć. Spodobało mi się, aczkolwiek na początku występowałem raczej jako napastnik. Jeszcze wtedy w młodzikach albo trampkarzach, już teraz nie pamiętam, miałem średnią trzy gole na mecz! Jednak z wiekiem trenerzy zmieniali mi pozycję i w sumie przesuwałem się kolejnymi formacjami do obrony. Był czas, kiedy grałem jako defensywny pomocnik, zdarzało mi się też grać jako prawy defensor. Ostatecznie zostałem jednak środkowym obrońcą i bardzo się z tego cieszę.
Wspomniałeś o hokeju na lodzie. Były szanse, żebyś został hokeistą a nie piłkarzem?
Tak! Byłem bardzo blisko tego, żeby grać w hokeja. Pochodzę z Oświęcimia i w tym mieście dyscypliną numer jeden zawsze był hokej na lodzie. Bardzo lubiłem w hokeju bronić, to naprawdę sprawiało mi frajdę. Zresztą mój brat, o którym wspominaliśmy, także zapowiadał się na dobrego hokeistę.
W wieku 14 lat trafiłeś do Wisły Kraków. Podejrzewam, że ta przeprowadzka do Krakowa nie była łatwą decyzją.
To był etap drugiej klasy gimnazjum. Oświęcim i Kraków dzieli ponad 60 kilometrów, czyli godzina drogi. Bez sensu byłoby codziennie tam dojeżdżać, więc zdecydowałem się na mieszkanie w internacie. To znaczy… ja i rodzice, wspólnie się na to zdecydowaliśmy. To była dla nich trudna decyzja, zwłaszcza dla mamy. Przekonał ją tata, chociaż nie było o to łatwo i w sumie trudno się dziwić. Ale do Oświęcimia do dzisiaj mam ogromny sentyment i lubię tam wracać i odwiedzać bliskich.
Trudno było się przebijać przez kolejne szczeble przy Reymonta?
W piłce nożnej nic nie jest proste. Do pierwszej drużyny przebiłem się dzięki meczom w Młodej Ekstraklasie. Wtedy istniały takie rozgrywki i wiele mi dały. W końcu w wieku 17 lat zagrałem sparing w seniorach Wisły Kraków. Naszym rywalem była chyba Resovia Rzeszów, ale nie jestem pewien. W tym meczu zdobyłem nawet bramkę, a od trenera usłyszałem, że mam duże szanse w przyszłości stać się profesjonalnym piłkarzem. Jednak wszystko potoczyło się nieco inaczej i następnie został wypożyczony do Ruchu Radzionków, gdzie trenerem był Artur Skowronek. Mieliśmy naprawdę fajny skład. Gdyby przyjmować dzisiejsze kryteria, to posiadaliśmy aż ośmiu młodzieżowców! Po pobycie w Radzionkowie trafiłem do Bruk-Betu Termaliki Nieciecza, ponownie na zasadzie wypożyczenia. Sporo mnie tamten czas nauczył. Graliśmy w 1. Lidze i straciliśmy awans w ostatniej kolejce po golu w zdobytym przez przeciwników w doliczonym czasie. W dodatku był to gol, którego strzelił bramkarz rywali… To bardzo bolało, ale wiele mnie nauczyło. Jestem zdania, że piłkarzowi dziesięć spotkań wygranych może nie dać tyle, co dwa przegrane. Porażki po prostu budują zawodnika i tak patrzę na ten sezon w Niecieczy z perspektywy czasu.
Trudno się nie zgodzić. Wróćmy jednak do Wisły, bo w końcu udało Ci się zadebiutować w klubie z Krakowa.
Tak, ale najpierw klub przekazał mi, że czeka mnie kolejne wypożyczenie. Byłoby to już trzecie z rzędu! Jednak sytuacja się odwróciła, bo ówczesny trener Wisły, Franciszek Smuda zadecydował, że na obozie przed sezonem chce mieć do dyspozycji wszystkich piłkarzy, nawet tych, którzy byli lub mają być wypożyczeniu. I, jak się okazało, uwierzył we mnie, spodobałem mu się jako piłkarz. Byłem zaskoczony, bo dał mi zadebiutować już w pierwszej kolejce przeciwko Górnikowi Zabrze! Miałem wtedy 20 lat.
Bardzo denerwowałeś się przed debiutem?
Na wstępie muszę powiedzieć, że wtedy, gdy wchodziłeś do szatni i widziałeś piłkarzy, których do tej pory oglądałeś w telewizji, to czułeś wielki respekt. Na zwykłym treningu trudno było pokazać coś więcej, zagrać agresywniej czy wykonać wślizg. Z tyłu głowy ciągle było to, że grasz z kimś, kto do tej pory był niedostępny, a nawet był twoim idolem. Uważam, że teraz to się zmieniło. Teraz młodzi nie są aż tak przerażeni i akurat ja sądzę, że to dobrze. Co do samego debiutu to pamiętam, że ten mecz z Górnikiem był rozgrywany późno…to musiała być godzina 20.30 albo nieznacznie wcześniej. Cały dzień był trudny, rzeczywiście się denerwowałem. Ale czy mogło być inaczej? Grałem ja, a na ławce zasiadł chociażby Cezary Wilk, piłkarz, którego wtedy znał każdy! Powiem może coś bardzo popularnego, ale tak naprawdę jest. Całe ciśnienie zeszło ze mnie wraz z pierwszym gwizdkiem. Wtedy już nie ma stresu, zawodnik myśli, co zrobić, jak zagrać. I tak było też w moim przypadku. Poza tym pamiętam, że zagrałem całkiem dobre zawody.
Nie zostałeś jednak w Wiśle na dłużej niż sezon i odszedłeś do węgierskiego Ferencvárosi.
Po sezonie w Krakowie skończyła mi się umowa z Wisłą, a bardzo chciał mnie Ferencvárosi. Tam trenerem był Niemiec, Thomas Doll. To znany szkoleniowiec, pracował w Borussii Dortmund, HSV Hamburg czy Hannoverze 96. Widział mnie podczas występów w młodzieżowej reprezentacji Polski i potem o mnie zabiegał. Zdecydowałem się na ten transfer, uznałem, że będzie to krok w dobrą stronę. Na początku miałem kłopoty z komunikacją, bo nie znałem aż tak dobrze języka angielskiego, nie wspominając o węgierskim… Tego drugiego jednak nikt ode mnie nie wymagał, zresztą sam trener Doll nie mówił po węgiersku. W zespole było mnóstwo obcokrajowców, więc komunikacja przebiegała po angielsku, który potem znacznie poprawiłem, ale początki pod tym względem na pewno nie były łatwe. W zespole zadebiutowałem podczas eliminacji Ligi Europy i zdołałem strzelić gola. To mi pomogło. Wiadomo, jak to jest. Pierwszy mecz i od razu wpisujesz się na listę strzelców, więc patrzą na ciebie bardzo przyjaźnie. Przyznam, że potem zanotowałem spadek formy, ale ogólnie cały ten pierwszy sezon był udany.
Drugi był jednak jeszcze lepszy, zgadza się?
Zdobyliśmy wszystko – mistrzostwo, puchar i superpuchar. W lidze kończyliśmy, mając 21 punktów przewagi nad Videotonem! Ponadto ja byłem już podstawowym obrońcą, a rywalizacja w zespole była bardzo duża. Miałem sporą konkurencję. W składzie byli tacy defensorzy, jak David Mateos, wychowanek Realu Madryt, czy Emir Dilaver, który potem trafił do Lecha Poznań, a dziś gra w Dinamie Zagrzeb. To wyszło mi na dobre. Uważam, że rywalizacja sprzyja i czym piłkarz ma więcej konkurentów, tym staje się lepszym, bo musi dawać z siebie więcej. I dlatego czas spędzony w Ferencvárosi był dla mnie bardzo ważny. Potem wróciłem do Polski i cieszę się, że teraz mogę grać w Lechii Gdańsk.
Liga węgierska to nie jest popularny kierunek. Da się porównać rozgrywki na Węgrzech to polskiej Ekstraklasy?
Szczerze mówiąc tutaj nie ma co wiele opowiadać. Po prostu jest inaczej. U nas rozgrywki są bardziej wyrównane i każdy może wygrać z każdym. Liga węgierska ma 3-4 mocne ekipy i znacznie trudniej o to, by zespół z dolnej części tabeli wygrał z kimś, kto jest na podium.
Przez całą swoją karierę oprócz treningów drużynowych pracowałeś indywidualnie?
Jasne, że tak i robię to do tej pory. Zajęcia z zespołem dadzą piłkarzowi wiele, ale trening indywidualny jest bardzo istotny. W ogóle jestem zdania, że podczas pracy indywidualnej zawodnik powinien doskonalić te elementy, w których czuje się najmocniejszy.
W Twoim przypadku to zapewne gra głową.
Cały czas nad tym pracuję. To element, który mnie wyróżnia i chcę być w tym jeszcze lepszy. Ale nie patrzmy na mnie, zwróćmy uwagę chociażby na Rafała Kurzawę. Wypracował sobie doskonałe dośrodkowanie, potem dzięki temu trafił do reprezentacji i robi naprawdę dobrą karierę. Grając w Ferencvárosi, mieliśmy w składzie Cristiana Ramireza z Ekwadoru. Obecnie gra on dla Krasnodaru. Był czas, kiedy grając na lewej obronie, zaliczał asystę za asystą. Zostawał po treningach na 15-20 minut i tylko dośrodkowywał w pole karne z bocznych sektorów. To nie był przypadek, że robił takie wyniki. Jeżeli ktoś liczy na przypadek, to nie zwojuje wiele w piłce nożnej.
Mówisz, że Ramirez trenował 15-20 minut po treningu. Niektórym może wydawać się, że to niewiele.
To bardzo dużo! Jeżeli ktoś pracuje indywidualnie raz w tygodniu po półtorej godziny, to nie jest to dobra opcja. Lepszą jest właśnie te kilkanaście minut, ale każdego dnia lub co drugi dzień. Ważna jest powtarzalność i żeby ten trening indywidualny miał sens właśnie tak powinien się odbywać. Brak tego powoduje, że zawodnik będzie nie dobry w wielu elementach, tylko średni. A nie o to przecież chodzi.
Jakbyś miał na koniec skierować przesłanie do młodych zawodników, to co byś powiedział?
Przede wszystkim to, że trzeba pracować i się starać, ciągle czuć rywalizację. Ja nie byłem w żadnym młodym roczniku najlepszym zawodnikiem, zawsze musiałem kogoś gonić. To była dla mnie motywacja i coś, co mnie napędzało. Jeżeli ktoś jest najlepszy na przykład w juniorach, to może stać się dla niego zgubne. Młody zawodnik nie może sądzić, że ma wszystko, tylko chcieć być jeszcze lepszym. Niestety wielu w tę pułapkę dało się złapać.
Fot. KowalskyPhotos
Rozmawiał: Michał Tyrka
Opracował: Bartłomiej Płonka