Tytuł, choć w oczywisty sposób nawiązuje do reklamy pewnego napoju izotonicznego sprzed lat, podkreśla jedną rzecz. Walkę o powrót do gry. Walkę o wyleczenie urazu i ponowne wejście na wysoki poziom. Niezłomność, której od lat symbolem jest dla mnie Sergio Asenjo. Bramkarz, którego przed wejściem na najwyższy futbolowy szczyt zatrzymały kontuzje, a który mimo to ze swojej kariery wycisnął maksimum.
Sergio Asenjo Andrés urodził się w Palencii, w której stawiał też pierwsze futbolowe kroki, reprezentując barwy C.D. San Juanillo de Palencia. W wieku 15 lat przeniósł się jednak do innego miasta regionu Kastylia i León – Valladolid. To właśnie tamtejszy Real dał mu okazję do debiutu w seniorskiej piłce, a już w sezonie 2007/08 Sergio rozegrał swój pierwszy mecz na najwyższym możliwym szczeblu rozgrywkowym w Hiszpanii, zachowując (mimo zaledwie 18 lat na karku) czyste konto w wygranym przez jego zespół meczu z Valencią. Dobre występysprawiły, że stał się pewnym punktem zespołu na dwa sezony. Niemogło to ujść uwadze klubów znaczniejszych niż Real Valladolid. Wśród zainteresowanych było kilka dużych, europejskich klubów z Manchesterem United na czele. Ostatecznie jednak Sergio pozostał na Półwyspie Iberyjskim, wybrawszy ofertę stołecznego Atlético, które za możliwość sprowadzenia do siebie bramkarza zapłaciło 5,5 miliona euro. Wydawało się, że kariera Hiszpana przebiega modelowo, wszak Madryt był krokiem naprzód, doskonałą możliwością rozwoju przed transferem do klubu ze ścisłej światowej czołówki. Czy był wówczas ktoś, kto mógł przypuszczać, że ta sielanka zostanie brutalnie przerwana? Prawdopodobnie nie. Takiego przebiegu kariery nie zwiastowała nawet kontuzja, jakiej Sergio nabawił się w sezonie poprzedzającym wyprowadzkę z Valladolid, która to poskutkowała trzymiesięcznym rozbratem z futbolem.
Owe trzy miesiące to długi okres pauzy, zwłaszcza dla bramkarza, który – o ile wygrywa rywalizację ze swoimi konkurentami – występuje raczej regularnie. Dla Asenjo okazały się jednak jedną z najkrótszych przerw w karierze. Talent, który zdaniem wielu posiadał potencjał większy nawet od Davida de Gei, miał bowiem dopiero zacząć dokładne zwiedzanie gabinetów lekarskich. Pierwsze tąpnięcie w karierze przyszło w premierowym sezonie na Estadio Vicente Calderon. Hiszpan, który z powodzeniem rywalizował o miejsce w wyjściowym składzie Atlético, doznał zerwania więzadeł krzyżowych. Jak ciężka to kontuzja wiadomo nie od dziś, nie dziwi więc, że w jej efekcie Sergio wypadł z gry na sześć miesięcy. Mimo chwilowego zakrętu, tak kolano jak i kariera Hiszpana były jednak do uratowania.
Pierwsze poskładali lekarze, drugie miało na prostą wyprowadzić wypożyczenie do Malagi. Miało, bowiem od styczniowej przeprowadzki do Andaluzji minął ledwie miesiąc, a zdrowie zawodnika znowu dało o sobie znać. I znowu w najgorszy możliwy sposób, bowiem ponownie doszło do zerwania więzadeł. Odbudowa formy w ekipie z La Rosaleda skończyła się na sześciu rozegranych spotkaniach i kolejnej półrocznej przerwie od gry.
Hiszpan nie dał za wygraną – ponownie wrócił do piłki. Jednak wobec eksplozji talentu De Gei oraz późniejszego transferu Thibaut Courtois wiarę w Sergio straciło Atlético , wypożyczając go latem 2013 roku do Villarrealu. W ekipie „Żółtej Łodzi Podwodnej” Asenjo prezentował się bardzo dobrze, w skutek czego został wykupiony z Madrytu. Co najważniejsze jednak, omijały go kontuzje. Kariera Hiszpana wracała na właściwe tory.
Jeżeli znacie Prawa Murphy’ego, to wiecie doskonale, że jeśli coś może pójść źle, to pójdzie. Hiszpan dowiedział się o tym w kwietniu 2015 roku, ponownie zrywając więzadło. Kolejne pół roku przerwy okazało się jednak pobożnym życzeniem. Tym razem Asenjo został wyłączony z gry na około 300 dni, efektem czego do końca roku nie pojawił się na boisku. Dramat w trzech aktach? Do trzech razy sztuka? Niestety, nie tym razem. W tym przypadku nieszczęścia chodzą bowiem czwórkami.
Mimo kolejnego powrotu, który zaowocował nawet debiutem w reprezentacji Hiszpanii, demony wróciły zimą 2017 roku. Czwarte zerwanie więzadeł i werdykt – 200 dni bez gry. Wyniszczony organizm i zmęczona psychika nie powinny pozwolić na podniesienie się po czwartym tak mocnym ciosie. Nokaut, K.O. od losu. A jednak gong się nie rozległ, Sergio podniósł się z lin przed końcem liczenia i dziś dalej z powodzeniem strzeże bramki Villarrealu – mimo tak wielu opuszczonych spotkań, zdołał przekroczyć barierę dwustu występów w drużynie „Żółtej Łodzi Podwodnej”.
Nie da się odpowiedzieć na pytanie, ile mógłby osiągnąć, gdyby nie problemy zdrowotne. Czy takie rozważania mają jednak w ogóle sens?
Moim zdaniem nie mają żadnego. W całej historii ważniejsza wydaje się jednak iście syzyfowa praca w trakcie kolejnych powrotów do zdrowia, treningów, gry i dobrej formy. A formę Asenjo z każdym powrotem prezentował lepszą. Czy było warto? Czy ludzie o tak słabym zdrowiu powinni w ogóle
zawodowo uprawiać sport? To pewnie ocenić będzie mógł tylko sam zainteresowany. I to po latach, kiedy wielokrotnie operowane i obciążane do granic możliwości kolana prawdopodobnie odmówią w końcu posłuszeństwa. Jednak dla postronnego obserwatora wniosek może być tylko jeden – ciężka praca bez względu na przeciwności przynosi efekty. Droga nie była usłana różami, ale może tym większa jest satysfakcja i tym mocniej należy docenić punkt, w którym bramkarz się znalazł. Sergio nie sięgnie już raczej futbolowych gwiazd, ale swoje niebo już ma.
„Nie chcę nigdy usprawiedliwiać się tym, że odnosiłem w swojej karierze kontuzje. Po naprawdę ciężkich momentach Villarreal daje mi możliwość gry i jestem z tego powodu szczęśliwy. Mam olbrzymie zaufanie do tego klubu” – Sergio Asenjo
AUTOR: Marcin Śliwnicki
Fot. Christian Bertrand / Shutterstock.com